2011 New Zeland & Cook Island
2011-11-08, Wycieczka po lagunie, oglądamy wielkie muszle
Rano zagląda do nas Pani - jest wycieczka, płyniemy po lagunie! Jemy śniadanie, pakujemy się i czekamy na transport. Jak przystało na wyspę i jej prowizoryczne warunki podjeżdża rozklekotana pół-ciężarówka, wskakujemy na pakę i jedziemy na przystań.

Łódź nie wygląda okazale. Większa motoróka z plastikowymi krzesełkami ogrodowymi wewnątrz. Mamy ekscentrycznego przewodnika, ale ta firma oferuje najwięcej zejść do wody i sam przewodnik też schodzi, pokazując ciekawsze miejsca. Kobiety siadają w "business class", czyli na przodzie łodzi, faceci w klasie ekonomicznej, bliżej silnika - chodzi o prawidłowe dociążenie.

Pogoda nie rozpieszcza. Chmury, chmury, chmury. No niestety, zamiast niebieskiego nieba i lazurowej wody mamy szarzyznę. Zdjęcia nad wodą nie wychodzą za ciekawie, porównując z tym jak powinny wyglądać w tej baśniowej lagunie. Za to pod wodą... Szok. Nurkowaliśmy w miejscach mniej obfitujących w ryby niż tutaj, i to bez nurkowania, tylko pływanie po powierzchni. Zaraz pierwsze miejsce i ogromny Napoleon (Napoleon Wrasse). Bestia miała chyba z 1,4 metra długości! Do tego wszystkie kolorowe ryby z rafy, w ogóle się nie bojące. Są ich setki. Pozostali uczestnicy rejsu latali za tymi popularnymi kolorowymi rybkami, my zabraiśmy się za perełkę - Napoleona. Pozwalał podpływać bardzo blisko i tak ciekawie na nas łupał okiem!




Kolejne miejsce to kolonia gigantycznych muszli. Niestety zaparował aparat i nie mamy ciekawych fotek, są filmiki które dodamy po powrocie, tutaj internet nie pozwala na takie operacje. Przewodnik podniósł jedną z muszli z dna i dał nam potrzymać. Są bardzo ciężkie, jak kamień. Te największe muszle mają około 60-80 lat. Ile mogą rosnąć nikt nie wie. Są na ich krawędziach jakby słoje jak na pniu drewna, ale nie jest to taki precyzyjny pomiar jak w przypadku drzewa. Przyjmuje się, że żyją co najmniej 100 lat.




Wchodzimy jeszcze raz do wody i płyniemy na wyspę zwaną "Miesiącem miodowym". Robimy kilka zdjęć, wyobrażając sobie jak pięknie tu musi być przy słonecznej pogodzie. Tam przerwa na obiad. Grilowany tuńczyk, sałatki, miejscowe owoce. Podane w muszlach, wyłożonych liściami bananowca. Spróbowlaiśmy takich egzotycznych owoców jak Passionfruit czy Guawa, Popo (po naszemu Papaja). Grilowany banan, prosto z drzewa w takim miejscu smakuje wyśmienicie.




Płyniemy jeszcze na inne wyspy, na jednej z nich, zwanej "Wyspą jednej stopy" stemplują nam paszporty, będzie pamiątka. Wokół przepięknie, dużo przestrzeni. No tylko ta pogoda...




Wieczór już standardowo - jedziemy do knajpki, restauracja Tapuna, tym razem lepsza, wymagana rezerwacja, ale nasi gospodarze o to zadbali. Niebo w gębie, wyspiarze umieją gotować. Dostaję tuńczyka zapiekanego z krewetkami w liściu bananowca.




Na koniec dnia puszczamy lampiony. Kupiliśmy je kiedyś, chyba nawet na moje urodziny, ale zapomnieliśmy o nich. Wypuścić je tym miejscu to zupełnie inne przeżycie.