2011 New Zeland & Cook Island
2011-10-29, Arthur's Pass -> Franz Josef -> Fox Glacier
Budzi nas deszcz i mgła. Niedobrze. Dzisiaj mieliśmy dojechać do miejscowości Fox Glaciar, gdzie o 14:50 ładujemy się na pokład helikoptera, którym lecimy na środek lodowca. Przed nami ciągle ponad 300 km, więc pogoda może się jeszcze zmienić. Szybkie śniadanko, zwijamy nasz obóz i ruszamy w trasę.

Do najwyższego punktu przełęczy Arthur's Pass zostało kilka kilometrów, które szybko pokonujemy i potem dłuuga droga w dół - ponad 60km zjazdu z górki. Pogoda nie rozpieszcza. Źle to wygląda, przekroczyliśmy pasmo górskie, wjechaliśmy do krainy "Westland" i skoro tu pada to pewnie w całej krainie pada. W końcu właśnie dzięki temu jest tutaj tak zielono - dookoła lasy deszczowe i dlatego po tej stronie wyspy są lodowce. Góry powstrzymują chmury pełne deszczu, deszcz spada w wysokich partiach gór i przekształca się w łod, który powoli spływa jęzorami lodowcowymi w dół (taki proces to nawet 70 lat). Dlatego musi tu padać i średnie opady roczne to 7 metrów deszczu!



Po drodze raczej nic ciekawego, po zjechaniu do wybrzeża jedziemy wzdłuż niego, w kierunku południowym. Zatrzymujemy się tylko w miasteczku znanym z kopalni złota. Jescze w 2003 roku były tu aktywne kopalnie. Zwiedzamy przeurocze malutkie muzeum. Co ciekawe przy muzeum jest punkt spustu nieczystości z kamperów, chyba po to aby muzeum było bardziej atrakcyjne. Korzystamy, nasze zbiorniki są już prawie pełne (jest oddzielnny zbiornik na wodę z umywalki i prysznica i oddzielny zbiornik z toalety chemicznej).

Po drodze decydujemy się na nocleg w miejscowości Franz Josef Glacier. Oprócz fajnego kempingu, są też gorące źródła i sanktuarium, gdzie można poobserwować ptaki Kiwi. To tylko 20 km do tyłu od dzisiejszego celu. Przejeżdżając od razu wpadamy na chwilę aby zapłaciś i się zarejstrować i ruszamy do Fox Glacier na helikoptery. Ciągle pada, a jak już nie pada to wiszą niskie chmury. Gór nie widać prawie wcale. Dojechaliśmy godzinę przed czasem, szybki lunch i słyszymy wyrok - wszystkie loty dzisiejsze są odwołane. Prognozy na jutro też nie dają nadziei, ale szybka narada i zmieniamy plany. Spróbujemy polecieć rano, bardzo się napaliliśmy na helikoptery i lądowanie na lodowcu. Bez problemu przepisują nam bilet na 8:50 rano.

Mamy więc po południe dla siebie. Cofamy się do Franz Jozef Glacier. Najpierw odwiedzamy sanktuarium Kiwi. Te nie latające ptaki żyją głównie nocą i są bardzo płochliwe. W naturze bardzo trudno je zobaczyć, więc jedyną pewną opcją są sanktuaria takie jak to. Wchodzimy do ciemnej sali, tylko lekko podświetlonej czerwonym światłem. Należy zachowywać się cicho, bo ptaki płochliwe. Zrobili im całkiem fajny wybieg, odwzorowując naturalne warunki. Są! Widzimy zarówno duże osobniki jak i małe. Śmieszny ptak. Dwie nogi, kulka futra, i wielki dziób. Dość szybko biegają i są bardzo ciekawe. Ciągle coś szczperają, wyszukują dziobem. Mają bardzo dobry węch i na chwilę podnoszą głowę aby nas wywąchać. Dzieli nas tylko malutki płotek - w końcu nigdzie nie odlecą, to przecież ptaki, któe nie latają, nawet nie mają skrzydeł.

Zaraz obok kolejna atrakcja - gorące źródła. Postanowiliśmy poszaleć, wynajmujemy sobie prywatne spa. Mamy własny basenik z wodą termalną, mały domek w przebieralnią i prysznicem. Wszystko otoczone tropikalnym lasem. To miała być rozgrzewka po pobycie na lodowcu... Trudno i tak dobrze się bawiliśmy.



Wracamy na kemping. Właściwie to już pożegnaliśmy się z naszymi helikopterami, ale ponieważ i tak byśmy obok nich przejeżdżali, więc co szkodzi pojawić się tam rano i sprawdzić (zresztą i tak musielibyśmy podjechać aby otrzymać zwrot pieniędzy).