2011 New Zeland & Cook Island
2011-11-06, Niedziela w Aitutaki, czyli nic-nie-robienie
Wstaliśmy wcześnie. W takim miejscu szkoda każdej minuty. Wita nas tęcza nad laguną, w nocy padało.



Lokalizacja naszej chatki, miałą jeden podstawowy plus - obfitość knajpek w zasięgu krótkiego spaceru. Jedną z nich jest polecane Cafe Koru, gdzie już od 7:00 serwują świetne śniadania. Jest też tam internet. Mamy plan obejrzeć alternatywne zakwaterowania, gdyby dzisiejsza wojna o domek się nie powiodła.

Miejsce fantastyczne, a prowadząca pani przemiła. Od razu powiedzieliścy że mamy taki a taki problem i chcemy użyć internetu. Jesteśmy na środku Pacyfiku, więc tanio nie jest. 5 minut 5 dolarów. A do najszybszych to ten internet nie należy. Pani od razu zaproponowała, że szkoda internetu, możemy sobie podzwonić. Przyszła z mapą i od razu pokazała nam, gdzie możemy startować. Jedno z miejsc, któe rekomendowała i było w naszym zasięgu cenowym prowadzili jej rodzice. Zupełnie przypadkiem byli też w knajpce, na śniadaniu u córki. Od słowa do słowa zgadaliśmy się, że jak już wszyscy zjemy, to podjedziemy do nich i pokażą nam domek. Super! Czuliśmy już, że to może być strzał w dziesiątkę. Oby tylko domek był nad morzem.

Podjechaliśmy do domku, w zupełnie innym krańcu wyspy. Tutaj jeździ się jeszcze wolniej, maksymalna prędkość to 40 km/h. Pierwszy duży plus - nie ma komarów (w takich ilościach) po tej stronie wyspy! Ostatniej nocy pożarły nas niemiłosiernie. Pomimo siatek w oknach właziły i tak (pewnie przez ten pleciony dach) i cali byliśy w bąblach. Domki przecudne. Dwa blisko siebie, ale nie było żadnych innych gości, wszystko dla nas. Czyściutko, białe ściany (to ważne w tropikach bo na białym dobrze widać komara/insekty), piękny widok na ocean. Spokojna okolica. Bierzemy!

Gospodarze odwożą nas z powrotem do miejsca, gdzie spaliśmy. Pakujemy się w 15 minut, bo nie zdążyliśmy się wypakować, żegnamy się krótko z właścicielką (nawet chyba nie było jej żal, po prostu powiedziała ok.) i jedziemy do nowego domku. Gościnność gospodarzy nie zna granic. Dostaliśmy powitalne ciasto bananowe (mniam!), jest herbata, kawa, w lodówce woda i mleczko do kawy. Mamy ręczniki plażowe, pod palmami jest hamak, a wkrótce pojawiają się dwa wygodne leżaki. Gospodarze mieszkają w pobliżu, ale w ogóle ich nie widać. Nie narzucają się, wiedzą, że dla nas liczy się cisza i spokój.

Dzięki szybkiej akcji jest 9:30, a my mamy już nową miejscówkę i to dokładnie taką, jaką chcieliśmy. Jesteśmy bliżej centrum i w okolicy są knajpki/sklepy. Jest niedziela, więc nie wynajmiemy dzisiaj żadnego transportu, wszystko zamknięte. Pozostaje się powałęsać po okolicy, wykąpać w oceanie, łapać kraby uciekające w muszlach na plaży, relaks!

Miasteczko jakby wymarłe. Niedziela jest wolna i mieszkańcy bardzo tego pilnują. Kiedy Air Raratonga uruchomiło niedzielny lot na wyspę, w każdym ogródku pojawiły się tabliczki "nie chcemy niedzielnych lotów, szanujcie naszą tradycję, to liczy się bardziej od dolarów!". Wyspa malutka, w kształcie jakby litery "C", z laguną w środku. Z jednego końca na drugi może z 12 km. Na pierwszym zdjęciu poniżej wyspiarskie biuro naszej lini lotniczej Air Raratonga...



Dwa lata temu przez wyspę przeszedł tropikalny cyklon. Budynki, roślinność, wszystko zostało zrównane z ziemią. Domy nie były porządnie budowane i zdecydowana większość straciła dach - odfrunął. Nasza Pani gospodarz opowiadała nam o tym dniu, ciągle z przejęciem w głosie. Wiele domów nie zostało odbudowanych - rząd dał pieniądze na odbudowę, ale tylko tym, którzy rzeczywiście mieszkali w tych domach. Jeśli był to tylko domek wakacyjny - nie ma dofinansowania. Z odbudową nie jest tak prosto. Tu nie kupi się materiałów budowlanych, tu nie ma "Castoramy". Wszystko trzeba transportować kontenerami z Nowej Zelandii. Statki są mniej więcej co 6 tygodni. No ale to wszystko kosztuje.





Miejscowi nie dorobili się jeszcze cmentarza i bliskich chowa się w... ogródku. Widzieliśmy to już na Raraotondze, i tutaj też występuje. Przynajmniej na 1 listopada blisko.





Jedyny otwarty sklepik miał chyba z 20 produktów na krzyż. Jedzenie w puszkach, napoje, lokalna cebula, ziemniaki. To kolejny problem wyspiarskiego życia. Jak sobie nie wychodujesz, to nie jesz, lub jesz konserwy w puszkach. Na szczęście na wzgórzu są organiczne farmy, dostarczające warzyw i owoców. Mięso dopływa z NZ a kury chadzają wszędzie. Cała wyspa jest jedym wielki wybiegiem, pianie kogutów słychać wszędzie. Łażące kury/kurczaki można spotkać w sklepie, na stacji benzynowej...

Zapoznajemy się z krabami. Każda ładna muszelka, od tych najmniejszych, niepozornych, do wielkich, ma swojego właściciela - kraba. Czasami można zobaczyć jak chodzą, ale kiedy się podchodzi, chowają się do środka i muszelka wygląda na niezamieszkałą.





Większe sztuki krabów szuka się dalej od brzegu. Służy do tego specjalna dzida z trójzębem. Chodzi o to, aby kraba zablokować i zatrzymać, koniecznie żywego, a nie jego dziurawić.





Jeszcze trochę odpoczynku na plaży, wykąpanie się w oceanie i sami nie wiemy kiedy ten dzień przeleciał. Jutro chcemy jechać na wycieczkę po lagunie, ale pogoda zaczyna się psuć, zobaczymy jak to będzie.