2011 New Zeland & Cook Island
2011-11-02, Auckland -> 2011-11-01, Raratonga
Pobudka już o 6:00. Za poł godziny mamy transfer na lotnisko. Przestało padać, ale ciągle zimno. Na lotnisku trochę nieprzyjemnie. Niby Air New Zealand należą do 10 najelpszych lini na świecie, ale do obłsugi lotniskowej mieliśmy duże zastrzeżenia. Po piersze staliśmy w 45 minutowej kolejce do odprawy. Przy odprawie Pani zaczęła się czepiać wagi naszyech toreb. Jako dużo podróżujący samolotami zyskałem już sporo przywilejów, m.in. specjalną kartę, dzięki której mogę brać więcej bagażu, na lotnisku korzystać z saloników dla VIPów itp. Niestety Pani to nie przekonało, będę musiał złożyć reklamacje po powrocie, nie po to pracowicie zbierałem punkty aby zdobyć przywileje, żeby potem mi ich odmawiano - w Europie wszystko działa, tutaj coś nie za bardzo, pomimo tego, że linie Air New Zealand są w jednej grupie z Lotem, Lufthansą i innymi europejskimi liniami. Musieliśmy wyciągnąć część rzeczy z bagażu głównego i targać je ze sobą jako podręczny.

Samolocik ładny, duży, z ekranami przy każdym fotelu, więc obejrzeliśmy filmik i zabraliśmy się za obróbkę zdjęć. Każda godzina musi być wykorzystana, nie ma że zmiłuj. Do raju leci się 4 godziny. Już z samolotu widzimy że będzie bosko. Przekraczamy międzynarodową linie zmiany daty i startując 2 listopada o 8:45 po 4 godzinach lotu lądujemy o 13:00... 1 listopada. Normalnie dzień świstaka, przecież już mieliśmy 1 listopada w tym roku! Czyli teraz jesteśmy 12 godzin do tyłu w stosunku do Was. Wasza 12:00 w południe to u nas 12:00 w nocy poprzedniego dnia... Kompeltny meksyk, ciężko w tych warunkach nie pomylić się w rezerwacjach...

Na lotnisku muzyka na żywo, jest klasycznie wyspiarsko. Malutki terminal, znowu kontrola żywności, ale wszyscy przemili, uśmiechnięci, zadowoleni z życia. Przed lotniskiem czeka na nas pan z tabliczką "Monika & Marcin", zawiesza nam na szyi naszyjnik z kwiatów. "Kia orana!", czyli witajcie. Wskakujemy do samochodu i jedziemy do naszej chatki, nad samym oceanem.



Od ocenau dzieli nas kilka palm. Obok basen. Chatka cała przystrojona w kwiatach, są wszędzie, na łóżku, przy toalecie. Mamy sypialnie, kuchnię, łazienkę. Nie ma klimatyzacji, ale przy otwartych oknach (nie klasyczne okna jak u nas, ale takie śmieszne, jakby rolety, no i w każdym jest siatka na owady) i przyjemnej bryzy znad oceanu nie potrzebujemy więcej. Nie będę więcej opisywał, fotki oddadzą ten klimat...



Po pierwszym szoku ruszamy w trasę - trzeba coś zjeść. Do knajpki mamy prawię godzinę, idziemy podziwiając lokalne życie. Próbujemy załapać się na autobus, ale nie znamy jeszcze lokalnych zwyczajów, jak go zatrzymywać i nam ucieka. Wyspa jest okrągła i ma jedną drogę dookoła. Są dwa autobusy - jeden jedzie zgodnie ze wskazówkami zegara a drugi przeciwnie do wskazówek zegara. I tak krążą w kółko. Objazd wyspy to niecała godzina, więc mija nas jeden na godzinę w jedną stronę i jeden w drugą stronę.

Czekając na autobus schowałem się pod przystankiem, aby nie oberwać spadającym kokosem



Wyspy Cooka są zależne od Nowej Zelandi, ale mają pewną odrębność. Własny rząd, własny parlament no i ministerstwa. Mają nawet własną walutę (monety 1,2 i 5 dolarowe oraz banknot 3 dolarowy), ale używa się głównie dolarów nowozelandzkich. Jest około 9.000 mieszkańców. Po drodze mijamy Ministerstwo Infrastruktury. Prawda, że imponujące?



Nagrodą po długim spacerze jest pyszna ryba, grilowana, jedna z najlepszych jakie dotychczas jedliśmy. Podziwamy zachód słońca i wracamy plażą do naszej chatki.



Pół godzinki w basenie, pod palmami, ksieżycem i gwiazdami, potem drineczek (gin & tonik) na werandzie naszego domku i idziemy spać, jutro nurkowanie!