Jak na złość dzisiaj trochę lepsza pogoda. Tzn. ciągle są chmury, ale pojawiają się przebłyski niebieskiego nieba. Wiemy, że od pół roku była dużą susza, i że potrzebują tutaj deszczu, ale chociaż wczoraj mogło być bardziej pogodnie. No trudno, trzeba będzie tutaj jeszcze przyjechać. Nieopodal spada kokos. Nie mogę zmarnować takiej okazji aby go otworzyć. To, co sprzedają w Polsce w sklepach, to już obrany kokos z zewnętrznej warstwy. Jakby pestka schowana wewnątrz wielkiego kokosa. Trzeba się mocno namordować, zajmuje to kilka minut. Kokos jest już brązowy, lokale nazywają go suchym. Tzn. wewnątrz jest mleczko kokosowe, ale już niesmaczne, większość przekształciła się w miąższ, z którego powstają wiórki kokosowe. I do nich chemy się właśnie dostać! (pije się kokosy jeszcze zielone, wtedy są najsmaczniejsze do picia - jak na zdjęciu z festynu w Rarotondze).
Zaczynamy od porannego nurkowania. Jedziemy na znajomą nam już rafę przy stacji badawczej. Jest więcej słońca i powinno być lepiej widać. Pożyczamy po drodze płetwy, był tam ostatnio duży prąd i ciężko się nurkowało bez płetw. Pogoda dopisuje ale ryby już mniej. W świetle słonecznym jesteśmy doskonale dla ryb widoczni na tle nieba i bardziej się kryją, szybciej przed nami uciekają. Do tego prąd jest straszliwy. Po godzinie wychodzimy z wody kompletnie zziajani. Zaczął się odpływ i musieliśmy mocno kluczyć między koralami, głębokość nie przekraczało 1,2 metra.
Plan mamy dzisiaj napięty. Powrót do domku, kąpiel z soli i ruszamy naszym skuterem na punkt widokowy, górujący nad wyspą. Widok fajny, ale zdjęcia jakoś słabo wyszły. Nie wszystko da się utrwalić aparatem. Góra była tak stroma, że nasz skuter się poddał, musiała najpierw zejść Monika, potem i ja i prowadziłem go samotnego pod górę.
Jedziemy jeszcze na lunch do kafejki Koru. Ostatnia rybka i to straszne - oddajemy skuter, pakujemy walizy, za pół godziny podjedzie po nas transfer na lotnisko. Oj ciężko było zamknąć te drzwi i wpakować się do busika... Na plaży robimy pożegnalną sesję z muszlą na plaży.
Na lotnisku mijamy się z naszymi gospodarzami. Wczoraj wieczorem pojechali do Rarotongi, dzisiaj wracają tym samym samolotem którym my polecimy. Powitanie jak rodzina, uściski, pocałunki. Potem pytał nas jeden z turystów skąd mamy tutaj rodzinę, hehe. Gdyby jeszcze nie było tutaj tak pieruńsko daleko od domu...
Po 45 minutach lotu jesteśmy znowu w Rarotondze. Jest środa, 09 listopada 2011. Mamy 6 godzin nudzenia się i w nocy, już 10 listopada 2011 o 1:30 lecimy do Auckland. Tam, po 4 godzinach lotu wylądujemy już w piątek, 11.11.11. To będzie dla nas wyjątkowo krótki czwartek - tylko 1,5 godziny. Dzień, który zyskaliśmy przekraczając międzynarodową linię zmiany dany został nam odebrany, bo ruszyliśmy znowu na zachód.
Zaczynamy nasz samolotowy maraton, jeden lot już za nami, jeszcze 4 i jesteśmy w domku.