Dzisiaj startujemy późno. O 13:00 mamy zarezerwowany rejs statkiem po fiordzie "Milford Sound". To tylko 120km stąd, chociaż jedzie się ponad 2 godziny. Po drodze srogie góry, tunele, śnieg, same zakręty podjazdy i zjazdy (z kątem nachylenia ponad 16stopni). Dla naszej karawanki to cięzka próba.
Widoki jak zwykle oszałamiają. Niestety to kolejne miejsce z jednym największych rocznych opadów na świecie. No i nie udało się trafić w brak deszczu. Chmury nisko, często popaduje, jesf fajnie, ale wiemy z pocztówek jak fajnie mogłoby być. Dojeżdżamy do tunelu, to już prawie koniec trasy. Przed wjazdem żerują (na turystach) papugi Kea. Te jedyne górskie papugi potrafią być bardzo nieprzyjemne. Niszczą nawet samochody. Nauczyły się, że przed tunelem są światła i samochody czekają, więc liczą na idiotów, którzy je nakarmią. Widzieliśmy jak lądowały na samochodach, gryząc uszczelki, wycieraczki, dziobiąc światła...
Dojeżdzamy do Milford Sound. Ładujemy się na nasz statek pełen... chińczyków. Naprawdę zalewają świat. Są ich miliony :) Na statku w cenie mamy bufet obiadowy, musimy przepychać się łokciami aby dostać swoją michę. Co ciekawe towarem, którego chinole najawięcej ładują sobie na tależ jest... zieolona sałata. Musi im się podobobać. W Chinach tego nie ma, jest łądnie zielone, fajny kształt, to biorą.
Płyniemy fiordem Milford Sound. Wycieczka tą największą atrakcią Nowej Zelandi trwa 1:45. No ładnie, ale znowu ta pogoda. Chociaż będąc szczerym to fiordy w Norwegii są co najmniej równie piękne. Jedno w takiej pogodzie zawsze wychodzi - jest deszcz czyli jest woda i są wodospady. Setki, tysiące. Co jeden to ładniejszy. Większa część z nich powstaje przy deszczu i krótko po jego ustaniu się kończy. Pod jeden taki wodospad statek podpływa. Turyści przemoczeni do suchej nitki piszczą z radości... Patrzymy na to z politowaniem. Pod wodospadem to jest fajnie, ale w takiej np. Argentynie (wodospady Iguazu), gdzie temperatura przekraczała 35 stopni i człowiek się modlił o chłod.
Wracamy do portu i powoli jedziemy sobie z powrotem do Te Anau. Po drodze zwalniamy, bo przepędzają akurat bydło. Specjalnie tresowane pieski pilnują stada... z samochodów, hihi.
Wracamy na nasz kemping, gotujemy obiad i ruszamy na wieczorną atrakcję. O 8:15 meldujemy się w porcie w Te Anau i płyniemy promem do wylotu jaskini po drugiej stronie jeziora. W jaskini tej żyją małe żyjątka, które świecą przyczepione do sklepienia. Super zabawa. Idzie się po platformie, pod spodem płynie podziemna rzeka. Na koniec ładujemy się do łódki i w kompletnyhch ciemnościach płyniemy podziemną rzeką do groty w której aż jasno od świecących robaków. Po angliesku to Glow Worm, czyli "świecący robak". Niestety nie można robić zdjęć.
Kończymy znowu 30 minutowym kursem z powrotem do miasta. Dobijamy koło 23 do kempingu i jeszcze na koniec przed snem otwieramy szampana. To ostatnia noc w naszej karawance. Szkoda, polubiliśmy się wzajemnie i staliśmy fanami takiego podróżowania.