To był wyjątkowo dłuugi dzień. Wystartowaliśmy w czwartek 2011-10-20, na początku z Poznania do Frankfurtu. Tam 4 godziny oczekiwania, które spędziliśmy szwendajac się po tym ogromnym lotnisku. Zaliczyliśmy nawet taras widokowy, gdzie próbowaliśmy zrobić sobię fotkę w podskoku. Było wesoło, bo ciężko się tak zgrać razem do aparatu z ustawionym samowyzwalaczem.
Nasz samolot to ten błękitny z logiem podobnym to "pepsi".
Udało się też zobaczyć największy samolot pasażerski świata Airbus A380.
No ale nie do Franfurtu w końcu lecimy... Kolejny odcinek podróży już z Korean Air, 10-godzinny przelot Franfurt-Seoul. Linie całkiem fajne, nowy samolot, dobry serwis, dobre jedzenie. Mieliśmy tylko jeden mały zgrzyt, kiedy pasażer kilka rzędów dalej zaczął potrzebować pomocy lekarskiej. Myślelismy, że to zawał i że zaraz będziemy lądować (a byliśmy gdzieś nad daleka Rosja - okolice Krasnojarska). Na szczęście na pokładzie było dwóch lekarzy i jakoś go tam doprowadzili do przytomności.
W Seoulu czekaliśmy z 3 godziny i znowu do samolotu. Tym razem rozklekotany Boeing 747-400, na dodatek co kilkanaście minut szarpany turbulencjami. Było ich tak dużo, że przelot z Seoulu do Auckland wydłużył się o pół godziny - pilot ciągle zmieniał kurs, próbując złapać lepszą pogodę.
Przy wjeździe do Nowej Zealandii przechodzi się szczegółową kontrolę epidemiologiczną. Pod karą wysokiej grzywny nie wolno wwozić żadnej zywności. Zadeklarować należy leki, a nawet buty wspinaczkowe czy pianki do nurkowania (chodzi o pozostalości ziemi w podeszwach butów czy alg w piankach). Strach ma wielkie oczy, udało się sprawnie przejść operacje celne i Nowa Zealandia stała przed nami otworem
Jest 8:30 rano, po 35 godzinach podróży stoimy na lotnisku i plan mamy napięty - najpierw wynajem 9"karawanki", czyli naszego mieszkalnego samochodu, potem wielkie zakupy na 2 tygodnie podróży i jeszcze chcemy wciąż dzisiaj dojechać do pierwszej atrakcji. Nie jest łatwo. Samochód jest ogroooomny - 7 metrów dlugości, prawie 3 metry wysokości. Mamy w środku lodówkę, mikrofalę, kuchnię na 2 palniki (nawet z okapem), dużo szafek, wielkie 2x2 metra łóżko i nawet toaletę z prysznicem. Nie dość, że jesteśmy wykończeni podróża, to jeszcze wielki samochód i ruch lewostronny. Ale innej opcji nie było. W Auckland odbywały się właśnie finały światowej ligii rugby i całe miasto było po prostu zapchane fanami tego dziwnego sportu. Odświeżyliśmy się pod prysznicem i ruszyliśmy na zakupy. Jeśli myślicie, że to proste, to się mylicie - nie ma żadnej znanej w Europie marki. W Polsce kupujesz masło - Laciate, ketchup od Heiza itp. Tutaj wszystko jest inne i trzeba wczytywać się w metki każdego produktu.
Po prawie 2 godzinach ruszyliśmy do pierwszej atrakcji, odjeżdzając jakieś 160km od Auckland do miejscowości Hot Water Beach. Kamping elegancki, wszystko czyściutkie, między 17:30 a 19:30 prowadzą też małą smażalnię ryb, więc skorzystaliśmy - oprócz tradycyjnego Fish&Chips spróbowałem też ostrygi i muszle. Miejscowość znana jest z gorących źródeł umiejscowionych na... plaży. Kopiesz łopatą grajdół i dokopujesz się do gorącej (70st) wody. Atrakcja działa tylko przy odpływie, mieliśmy szczęście, bo był około 21, więc po szybkiej kolacji ruszyliśmy z łopatą kopać własne spa. Atrakcja niesamowita, najfajniej obserwować reakcje ludzi. Ponieważ było już ciemno a kolejny odpływ był o 8 rano następnego dnia, więc wróciliśmy jeszcze rano na fotki.